Jutro mija dziesiąta rocznica pierwszego występu Pearl Jam w naszym pięknym kraju. Rzecz miała miejsce w warszawskiej hali Torwar, zespół promował wtedy album „No Code”. Wszystkie sześć tysięcy biletów (w cenie 35/40 złotych!) wyprzedano kilka tygodni wcześniej — fani stawili się licznie, mimo iż całość działa się w dzień tak nietypowy jak Święto Wszystkich Świętych.
Przez to, że koncert odbył się w tak szczególny dzień jego oprawa równiż była szczególna. Tak to wspomina Mike McCready: „Tak, to był pamiętny koncert, choć nie pamiętam, gdzie się odbył. Nie pamiętam kto, chyba ktoś z agencji koncertowej, powiedział, że tutaj święto zmarłych to jest coś o wiele poważniejszego niż Halloween w Stanach i że były nawet głosy, żeby koncertu nie organizować. Muszę przyznać, było to dla nas kompletne zaskoczenie. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, chcieliśmy grać, bo nigdy wcześniej nie graliśmy w Polsce, a inny termin nie wchodził w rachubę. Z drugiej strony nie chcieliśmy obrażać niczyich uczuć. Ktoś rzucił pomysł, żeby zacząć przy świecach. Bardzo nam się to spodobało. Potem zrobił się z tego prawdziwy rockowy koncert. Widać było, że publiczność zna naszą muzykę i świetnie reaguje — to zawsze jest niewiadoma w miejscach, w których gra się po raz pierwszy.”
Przypomnijmy jak to wszystko przebiegało: przed Pearl Jam wystąpiła inna grupa z Seattle — The Fastbacks. Ich występ nie był najlepiej przyjęty. Publiczność najbardziej zniechęciło to, że Fastbacks grali aż godzinę, w dodatku każdy kolejny utwór zapowiadając jako ostatni. Nic więc dziwnego, że fani byli coraz bardziej zniecierpliwieni.
Pearl Jam rozpoczął, tak jak wspominał Mike McCready, przy zapalonych świecach. Najpierw intro — dźwięki przypominające eksperyment Jacka Ironsa z „Yield”, czyli •. Wraz z ostatnimi nutami prologu na scenie pojawili się muzycy. Pierwszym utworem zagranym na żywo w Polsce był „Long Road”. Po nim — kanonada szybkich kawałków przerwana wolniejszym „Red Mosquito” — przed tym utworem pierwszy raz przemówił Ed. Przywitał się i poprosił o uważanie na siebie. „Even Flow” został przedstawiony jako „The Little Piece Of White Trash Paper That Cut”. Tuż przed rozpoczęciem bisu Vedder określił polską publiczność mianem „bad ass motherfuckers”, czyli, tłumacząc z amerykańskiego slangu, jako bardzo miłą i gościnną. Po podziękowaniach zabrzmiał „Who You Are”. Potem „Black”, a po nim Vedder zapowiedział utwór nagrany w towarzystwie Young Neil’a, czyli „I Got Shit”. Pełen emocji bis skończył się na „Smile”. „Myślę, że pożegnamy się najradośniejszą piosenką jaką znamy, którą zagraliśmy tylko kilka razy, ale mam nadzieję, że zagramy dobrze” — żegnał się Vedder — „W jej tekście jest fragment „Już za wami tęsknimy” i tak będziemy się czuli, chcielibyśmy was zabrać ze sobą… Bez wątpienia wrócimy… Na pewno…”. Nie był to jednak koniec wieczoru: po krótkiej przerwie zespół wrócił na scenę. „To jest na dobranoc” — Ed przemówił raz jeszcze zapowiadając „Indifference”. Na tej balladzie koncert się zakończył. Koncert, który zapadł w pamięć tysiącom fanów, oraz samemu zespołowi.
Set: „Long Road”, „Last Exit”, „Animal”, „Hail, Hail”, „Go”, „Red Mosquito”, „In My Tree”, „Corduroy”, „Better Man”/”Save It For Later” (The English Beat), „Lukin”, „Mankind”, „Off He Goes”, „Even Flow”, „Daughter”/”Androgynous Mind” (Sonic Youth), „Jeremy”, „Museum Song”/”Sometimes”, „Rearviewmirror”, „Immortality”, „Alive”
Bis: „Who You Are”, „Black”, „I Got Shit”, „State of Love And Trust”, „Present Tense”, „Smile”
Bis 2: „Indifference”
W dalszej części newsa nagrania oraz kilka wyjaśnien i ciekawostek związanych z koncertem (m.in. wspomnienia Stone’a Gossarda i Jeffa Amenta z pobytu w Warszawie).